Meksyk | Yucatanowy Road Trip

Półwysep Jukatan od samego początku stał się celem naszego pierwszego kontaktu z Meksykiem. Przekonywał przede wszystkim wyższy poziom bezpieczeństwa niż w innych rejonach kraju, łatwa organizacja wynikająca z nastawienia regionu na turystów i przede wszystkim ogrom i różnorodność atrakcji, który gwarantował ochronę przed nudą.

Założeniem wyjazdu był maksymalny kontakt z różnorodnością półwyspu. Począwszy od leniwej aklimatyzacji na karaibskich plażach poprzez siermiężne wspinanie się po majanskich piramidach, zanurzanie w chłodnych wodach niezliczonych cenotow, obserwowanie różowych flamingów, wałęsanie się w dżungli w 40-stopniowym wilgotnym upale aż po kulinarne doświadczenia meksykańskiego streetfood’u i urok Meridy, Campeche i innych miejscowości. Jak ogarnąć temat w ciągu nieco ponad dwóch tygodni? Samochód na lotnisku w Cancun i w drogę licząca niespełna 2tys km.

Na aklimatyzację i próbę zrzucenia 8godzinnej różnicy czasu (nieudaną próbę – do końca pobytu budziliśmy się po 6) wybraliśmy odległą o 150km wyspę Holbox. Tak, kiedyś może cichą i spokojną teraz pełna hoteli i nastawioną na turystów. Ale to i tak sanktuarium spokoju w porównaniu z Riviera Maya wiec nie ma co narzekać. Holbox nadal ma swój urok małej miejscowości szczególnie wzmacniany przez pomykajace po piaszczystych uliczkach golfowe wózki będące tutaj głównym środkiem transportu. Na małych domkach aż roi się od kolorowych murali. Wszedzie blisko na śliczne plaże pozbawione paskudnego sargazo, które od wielu lat rujnuje pobyty turystów na Riviera Maya.

Na Holbox nie wjeżdża się samochodem – zostawiamy go na jednym z niezliczonych parkingów na przystani promowej (ok 150mxn za dobę) w Chiquila. Promy odchodzą co pol godziny do późnego wieczora. W Chiquila nie ma bankomatu ale może trzeba powiedzieć „jeszcze nie ma” bo podobno lada moment ma zostać postawiony przy centralnej rotundzie.

Z tymi bankomatami to rzeczywiście nie jest tak różowo. Np. Na Holbox teoretycznie jest kilka ale w praktyce na jednym można polegać. Inne wydają gotówkę w USD tylko. Poza tym wygodne karty z logo R na ogół nie są obsługiwane w mniej znanych sieciach, uważać tez trzeba na dość mocno różniące się prowizje, opłaty za przewalutowanie itp. Z naszych doświadczeń wynika, że najbardziej pewnym był Banco Azteca, z którym nigdy nie było problemu a i prowizje były akceptowane. Co do zasady bankomaty są tylko w większych miejscowościach wiec warto korzystać z okazji. Płatności karta natomiast są akceptowane w restauracjach, stacjach benzynowych, hotelach. Natomiast nie zawsze w atrakcjach turystycznych (tu jest w ogóle ciekawy system opłat – płaci się zawsze dla 2 organizacji z tego tylko jedną czasem opłacimy kartą ale o tym później).

Następny przystanek to Rio Lagartos. Mała rybacka mieścina położona nad rzeczną laguna. Świtem standardowa dwugodzinna wycieczka łodzią po rzece w okolice Coloradas gdzie można obserwować flamingi (zwykle od maja zaczynaja przenosić się właśnie tutaj z leżącego nad Zatoka Meksykańska Celestun). Na końcu Maleconu od rozległego parkingu odchodzi krótki szlak pieszy Sendero Peten Mac, który po drewnianych sciezkach prowadzi nas wśród lasu namorzynowegondo małego bajorka, w którym wylegują się 2 krokodyle. A ze jest im tam dobrze zawsze tam są i dają się oglądać.

Rio Lagartos to tez doskonała okazja do zjedzenia świeżych owoców morza np. w restauracji Ria Maya z pięknym widokiem na zachód słońca in w towarzystwie kolibrów, które przylatują do tamtejszego poidełka.

Z Rio Lagartos droga wiedzie na południe do Valladolid, które będzie dobrym miejscem do porannego ataku na Chichen Itza. Ale zanim tam dotrzemy mamy okazje na pierwszy kontakt z ruinami miasta Majów w Ek Balam. Stosunkowo małe miejsce z jedna sporych rozmiarów piramida ze zrekonstruowana budowla w kształcie paszczy jaguara. Dobra okazja na pierwszy kontakt z ruinami – po zobaczeniu innych stref archeologicznych Ek Balam raczej nie rzuciłoby na kolana. To tu po raz pierwszy spotykamy się z dualnym systemem opłat za wstępy do stref. Kupuje się dwa bilety, do kontroli, których są wyznaczeni różni kontrolerzy. I dwa oddzielne punkty kontroli. Dosc ciekawe rozwiązanie.

Blisko Ek Balam, przy głównej drodze z Valladolid do Cancun znajduje się jedno z ładniejszych cenot – Suytun. Pomimo tłumów konieczne do odwiedzenia i zrobienia foci z okrągłym podestem, na który padają promienie słońca. A propos cenoty zwykle otwarte są do 17. Zreszta inne atrakcje turystyczne podobnie.

Dojazd z Valladolid do Chichen Itza zajmuje mniej niż godzine. Tłumy w tym jednym z siedmiu cudów świata są niemożebne wiec aby wizyta miała jakiś sens trzeba się tu zameldować krótko po 8 a na zwiedzanie przeznaczyć dobre 3 godziny. Kiedy po 11 będziemy opuszczać strefę zobaczymy jak bardzo to miejsce się zmieniło: każdy metr przy głównych sciezkach będzie zajęty przez sprzedawców rozmaitych pamiątek dziarsko wykrzykujących zapewnienia, ze właśnie omija cię okazja życia zakupienia unikalnej maski z drewna. Jak się okazuje na każdym stoisku są one robione ręcznie przez „kuzyna”, który mieszka w okolicy. Nagminne jest również to, ze na wielu straganach sprzedawca sam robi te maski i zbiegiem okoliczności każdy z nich zawsze jest na etapie nadawania ostatniego szlifu swojemu ukonczonemu w 90% dziełu. Ale to „podziwiamy” wychodząc ze strefy. Natomiast pierwsze 2 godziny mamy praktycznie dla siebie i spokojnie możemy zachwycać się tym miejscem tym bardziej, ze żar z nieba jeszcze jest do zniesienia.

Zanim ruszymy dalej w kierunku Meridy cofamy się nieco do pobliskiego cenot’u Ik-Kil. Z racji swojej bliskości do Chichen Itza jest bardzo oblegany. Ale nie bez przyczyny – otwarte sklepienie nad woda, z którego zwisa zasłona z lian nadaje temu miejscu wyjątkowego uroku. Chłodna kąpiel po zwiedzaniu piramid jest również bardzo przyjemna.

Po drodze do Meridy zawitały na 2-3 godziny do żółtego miasta Izamal. Spokojna mieścina gdzie można coś zjeść, przejechać się żółta dorożka wśród żółtych domów, zobaczyć imponujący Konwent św. Antoniego i powspinać się na potężne ale dość nadgryzione zębem czasu pozostałości piramid, których w mieście jest kilka i z których roztacza się piękny widok na okolice (wstęp bezpłatny). Na noc zostawać sensu większego nie ma – lepiej ruszyć do pobliskiej Meridy.

Merida będąca stolica stanu Jukatan daje okazje do oderwania się od zwiedzania ruin i zakosztowania atrakcji wielkomiejskich. Poza dużym wyborem restauracji jest to tez okazja do zrobienia zakupów. Fanom Catriny polecamy największy wybór porcelanowych figurek tej przemiłej postaci – w żadnym innym miejscu podczas naszej podróży nie było większego wyboru.

Z kolei na tłoczonym Mercado San Benito można zobaczyć stoiska z jedzeniem zaopatrując się w świeże owoce oraz przyprawy i kupić wszystko inne co potrzebne na codzień w zdecydowanie atrakcyjnych cenach (pod warunkiem zaakceptowania negocjacyjnych konwersacji). Znajdziemy tu również stoiska z dewocjonaliami, na których obok Guadelupany dumnie szczerzy swoje zęby figurka Santa Muerte.

W Meridzie, zwłaszcza wieczorami zycie toczy się na licznych płacach. Zwykle codziennie na którymś z nich coś się dzieje. A jak nie to w najgorszym razie posiedzimy sobie w słynnych białych fotelikach, które są ikona tego miasta i są wszędzie.

Przy północnej wylotówce jest muzeum Mundo Maya (ta sama organizacja, która ma sieć sklepów z pamiątkami w centrum). Samo muzeum jednak nie sprostało oczekiwaniom i w naszym odczuciu jest przereklamowane. Zdecydowanie bardziej ciekawsze jest muzeum o podobnej tematyce (kultura i historia Majów) w Chetumal na południu sąsiedniego stanu Quintana Roo.

Z Meridy ruszamy w kierunku Campeche. Pierwszy punkt na drodze to wizyta w długo przez nas wyczekiwanym Uxmal. Miejsce magiczne z niezwykła owalna piramida, która góruje nad całym kompleksem. Zdecydowanie mniej zwiedzających sprawia, ze czujemy jakbyśmy cały Uxmal mieli dla siebie. Pomimo tego, ze podobnie jak w Chichen Itza nie wchodzi się tutaj na piramidę to jednak wiele innych struktur jest w zasięgu fizycznego kontaktu co daje możliwość pomyszkowania po zakamarkach. Uxmal jest budowane w innym okresie i stylu niż główna cześć kompleksu Chichen Itza co od razu rzuca się w oczy za sprawa misternych zdobień i detali. Na wizytę w kompleksie należy przeznaczyć 2 godziny.

Uxmal leży na szlaku Ruta Puuc, na którym poza nim jest jeszcze kilka mniejszych struktur z tego okresu. Z racji tego, ze chcąc być przed wycieczkami autokarowymi wiozącymi turystów z Meridy zaczęliśmy od Uxmal odpuszczamy pozostałe miejsca. Pasjonaci stylu Puuc ruszyliby pewnie w odwrotnym kierunku tak aby Uxmal był wisienką na torcie.

Wracamy do naszej drogi 180 do Campeche i trafiamy do miasteczka Becal. A chcemy tu zawitać bo to przecież najsłynniejsze miejsce wyrobu kapeluszy z liści palmy jipijapa. Podobnie jak słynne kapelusze z Panamy ich pochodzenie zawdzięczamy Ekwadorowi. Aktualnie właśnie w Campeche i Jukatanie wyrabia się ręcznie te nakrycia głowy. Becal natomiast kojarzony z nimi jest najbardziej, znajdziemy tutaj tez dużo przydomowych jaskiń, w których kapelusze są wyplatane (ze względu na odpowiednia wilgotność) i które tamże można nabyć (najtańsze od 500mxn).

Nieco dalej droga 180 dociera do mieściny Pomuch. Niby nic takiego ale przyciąga nas tutaj niezwykły cmentarz. Kolorowy jak to w Meksyku a jednak to co go odróżnia to lokalne zwyczaje nakazujące eksponować kości zmarłych na widoku jak również okresowo poddawać je rytuałom czyszczenia. Zwyczaj podobno już nie praktykowany jednak na cmentarzu niemal na każdym grobie eksponowane są kości zmarłych.

Następny przystanek to miejscowość Tenabo słynąca z lokalnego wypieku chleba (tak, chleba, nie tortill’i). Przyjeżdżamy jednak dobrze po południu i wszystkie piekarnie są zamknięte. Na pocieszenia bierzemy udział w kolorowej procesji pełnej mieszkańców w odświętnych i tradycyjnych strojach, która kończy się w ślicznym żółtym kościele w centrum miejscowości.

We wszystkich odwiedzonych wioskach spotykamy sporo tradycyjnych majanskich chat krytych palmowa strzecha. Nie maja rangi zabytków lecz są normalnymi domami mieszkańców i nadają sporo uroku.

Docieramy do Campeche przekonując się, ze niekoniecznie warto spędzać tutaj as dwie noce. Miasto ładne, kolorowe ale może tylko przejazdem. Ale skoro już tu jesteśmy to nie sposób nie skusić się na świeże owoce morza serwowane w wielu restauracjach przy deptaku od strony północnej, w których wieczorami jest muzyka na żywo. Będąc tutaj jednak nieco dłużej pojechaliśmy na pobliska plażę Playa Bonita (ok 10 km na południe). Zamiast jednak iść na plaże publiczna i dość zatłoczoną sugerujemy dać się namówić chłopcowi czekającemu na parkingu na wizytę w sąsiadującej restauracji Mariscos gdzie serwują naprawdę doskonale jedzenie i napoje prosto na plazy. A do tego leżak z parasolem w cenie i fajna plażowa atmosfera z dala od tłumu.

Kolejny etap podróży będzie jednym z najdłuższych – ponad 200 km do zagubionego w dżungli kompleksu ruin Calakmul. Ale zanim tam dotrzemy przystanek w mniej popularnym kompleksie ruin Edzna. A szkoda, ze mniej popularnym! Miejsce jest niesamowite i oczywiście pozbawione tłumów. Śliczne scenerie, imponujące piramidy i inne struktury. Absolutny must jeżeli jest się w tej okolicy lub tez pomysł na wypad z Campeche jeżeli ktoś by tam dłużej zabawił.

Dalej podążamy droga prosto na południe ok 100km do międzystanowej 186 w Centenario. I to są naprawdę długie kilometry, na zdecydowanie długim dystansie to slalom między dziurami. A to nie byle jakie dziury tylko wyrwy, które tylko czyhają aby pochłonąć naszego mknącego na łysych oponach chevroleta aveo. Prędkość max 30/h. Zdecydowanie lepiej było cofnąć się do drogi prowadzącej do Escarcega.

Na bazę do zwiedzania Calakmul wybieramy kompleks hotelowy Puerta Calakmul leżący tuż obok wjazdu na teren parku. Ciut wcześniej jest wioska Conhuas gdzie tez są noclegi jak również pewne opcje kulinarne. najbliższe 2 dni spędzamy w dżungli mieszkając w wygodnych cabanas a nad naszymi głowami w koronach drzew przysypia rodzina wyjców. Przysypia w ciągu dnia co jakiś czas posikujac z drzew aż świtem następnego dnia swoim półgodzinnym rykiem stawia nas na nogi i wtedy etymologia ich nazwy staje się dla nas oczywista.

Calakmul jest bodajże największym kompleksem archeologicznym Meksyku. To właśnie tutaj w środku wielkiej dżungli i niespełna 30km od granicy z Gwatemalą ponad korony drzew wystają szczyty jednych z najwyższych piramid tworząc niezapomniane widoki. Kompleks został wydarty dżungli niedawno i tylko cześć struktur została odkryta. Niemniej to co jest udostępnione i tak wymaga spędzenia przynajmniej 3 godzin na zwiedzaniu. Bujna roślinność splatajaca się ze strukturami przypomina nieco klimat świątyń w kambodżańskim Angkorze.

Samo zwiedzanie również jest wymagające bo aby cieszyć się niesamowitymi wrażeniami trzeba się wdrapać przynajmniej na 3 najbardziej spektakularne piramidy. Nie jest to takie zupełnie łatwe w wilgotnym 40-to stopniowym upale. Na szczęście odległa lokalizacja sprawia, ze nie ma tu tłumów. Ponadto w odróżnieniu od Chichen Itza wszedzie można wejść i wszystkiego dotknąć.

Dotarcie do samej strefy archeologicznej jest nieco wymagające. Od wejścia na teren parku trzeba przejechać 60km przez dżunglę drogą, która na ostatnim odcinku jest dość dziurawa. Jest to okazja do podglądania dzikich zwierząt, z których dziki indyk kolorowy jak paw jest niemal pewniakiem.

W okolicy jest wiele innych pomniejszych stref archeologicznych ale po Calakmul w naszym odczuciu wydały się mało ciekawe. Na wieczór natomiast polecamy wycieczkę do odległej o ok 10km jaskini z nietoperzami, które o zmroku zapraszają na niezwykły spektakl kiedy to milionami wylatują z jaskini na wieczorny zer. Na szczęście gatunki tam bytujące żywią się insektami a nimi z kolei ptaki, które razem z nami czekają tłumnie aż nietoperze zaczną wylatywać. Miejsce to szukamy pod nazwa Cueva de Murcielagos przy drodze 186.

Dalej nasza trasa wiedzie na trzydniowy popas nad laguna Bacalar. Po drodze wizyta w Chetumal gdzie poza nadmorska promenada warto jeszcze zawitać do muzeum Majów. Poza tym Chetumal to miejsce wypadowe i przejście graniczne z Belize.

Bacalar to słodkowodna laguna w południowej części meksykańskiego wybrzeża karaibskiego w stanie Quintana Roo. Doskonale miejsce na kilkudniowy relaks połączony z wodnymi atrakcjami. Niemal w każdym hotelu na laguna są dostępne kajaki. Z kolei popularna atrakcja są rejsy kilkuosobowymi motorówkach bądź żaglówkami. Wieczorem multum knajp nad jeziorem lub dalej w miejscowości zaprasza na kolacje. To co trzeba wiedzieć to to, ze praktycznie brak jest swobodnego dostępu do wody – wszedzie to tereny prywatne. Poza tym nie ma plaż – dostęp do wody jest z pomostów. Laguna słynie z niesamowicie błękitnych kolorów wody i przejrzystej i wizualnie czystej wody. Jest tam również kilka otwartych cenot, które z wody wyglądają jak granatowe głębiny. Natomiast chyba najciekawszym kuriozum jest występowanie tu stromatolitow, czyli żywych struktur wyglądających jak podwodne kamienie będących najstarszymi dowodami życia na Ziemi i na szczęście podlegających ścisłej ochronie.

Z Bacalar czeka nas 300km do naszego ostatniego postoju przed odlotem. Zatrzymamy się w Puerto Morelos chcąc uniknąć tłum zalegających w bardziej znanych miejscach Riviera Maya. Jest to strzał w dziesiątkę! Po drodze zatrzymujemy się na zwiedzanie kompleksu majanskiego w Tulum. Dziki tłum i jakieś bardziej merkantylne nastawienie tamtejszych mieszkańców skłania nas do refleksji, ze pobyt tutaj czy w Playa Carmen byłby sporym wyzwaniem. Tym bardziej, ze prawie na każdym odcinku plaży zalegają spore ilości cuchnącego sargazo, czyli wodorostów. Wielkie resorty all inclusive starają radzić sobie z tym problemem odgradzając swoje plaże specjalnymi wodnymi zaporami oraz zatrudniając zastępy ludzi do sprzątania uschniętych wodorostów z plaży. Nagminnym widokiem jest potężny traktor jeżdżący po plaży i zbierający do przyczepy gnijące zielsko. Cóż zjawisko nie jest nowe ale ostatnio wyraźnie przybiera na sile zwłaszcza w okresie od marca do listopada (my byliśmy na początku maja).

Wracając do samego Tulum to strefa archeologiczna jest bez wątpienia warta 2 godzin potrzebnych na zwiedzenie. Może brak tutaj imponujących wysokością piramidalnych struktur ale za to lokalizacja tego starego miasta-fortecy nad brzegiem morza jest niesamowita.

Puerto Morelos jest mała mieściną w odległości pol godziny od lotniska. Pomimo braku tłumów jest tu mnóstwo restauracji i spory wybór noclegów na samej plaży. W okolicznych mokradłach roi się od krokodyli o czym przypominają częste znaki ostrzegawcze.

I w tym miejscu zamykamy pętle po przejechaniu 1800 wcale nie męczących kilometrów. Zdanie samochodu na lotnisku przebiega bardzo sprawnie i bez niespodzianek (korzystaliśmy z Europcar) i ruszamy do domu.

Leave a comment